Bunt przeciw wieżowcom, czyli berlińska lekcja dla Warszawy
Pierwszy Berlin pomógł przyciągnąć tłumy przybyszów z całego świata, szukających nad Szprewą stałego adresu, choćby na chwilę. Drugi na nich zarabia. Pierwszy buntuje się, kontestuje, protestuje. Jeśli staje się bardzo hałaśliwy, drugi zaczyna z nim rozmawiać. Pierwszy czasem osiąga cel, jednak częściej musi się zadowolić się kompromisem.
Jak w przypadku wieżowców. Gdy przyjrzeć się krajobrazowi Berlina pod kątem tego warszawskiego fetyszu, ma się wrażenie, że wśród ciążących nad stolicą Niemiec architektonicznych widziadeł najwyższy cień rzuca nadal słynny wieżowiec Miesa van der Rohego, niezrealizowany owoc konkursu z 1921 r. Miał stanąć przy dworcu Friedrichstrasse na długo przedtem, nim wzniesiono tam mur. 20 pięter, wertykalne linie, trójkątny dziób strzelający w niebo. Stal i szkło. Symbol miejskiej potęgi i nowoczesności spod znaku „Metropolis” Fritza Langa. Wydawać by się mogło, że po kryzysie lat 90. i związanej z nim kompromitacji ówczesnej polityki urbanistycznej Berlin otrząsnął się spod jego uroku na dobre. Owszem, lecz tylko na chwilę. Mit drapacza chmur oddziałuje tu na wyobraźnię mocniej niż kiedykolwiek.