Pamiętam doskonale tamten moment, początek maja 2004 r. Stojąc na krakowskim Rynku, słuchając niekończących się przemówień i gapiąc się na feerię sztucznych ogni, poczułam – bodaj pierwszy raz w życiu, nie licząc uniesień podczas koncertów – wzruszenie z uczestnictwa w rytuale zbiorowym. Wreszcie, udało się! Jesteśmy w Unii!
Podekscytowana, nie do końca wierząc jeszcze w to, co się stało, i nie zastanawiając się długo, w drodze powrotnej do domu zboczyłam do kawiarni internetowej, by posłać stamtąd entuzjastyczny e-mail do Nauda, zaprzyjaźnionego barmana z kawiarni De Boulevard w Bredzie, w której pracowałam kilka lat wcześniej, korzystając z dobrodziejstw wizy studenckiej i, jak wszyscy przybysze z gorszej części kontynentu, tymczasowego pozwolenia na pobyt. Wystukałam na szybko coś entuzjastycznego, jakiś hymn pochwalny na cześć europejskiej wspólnoty, jakiego trudno byłoby spodziewać się dotąd po kimś unikającym masówek, a zwłaszcza ekstaz na tle politycznym.